Miłe Klubowiczki i mili Klubowicze!
Witam Was na kolejnym spotkaniu Klubu Konesera Internetowego Klubu Filmowego Osób Niewidomych „Pociąg”!
Zapraszam na film „Doktor Żywago” Davida Leana - i do dyskusji o nim.
Tym razem sięgamy w przeszłość kina, bo do roku 1965. Kino jako rozrywka i jako sztuka liczyło sobie wówczas lat siedemdziesiąt. Dojrzały wiek. Miało już za sobą wydłużenie, udźwiękowienie, pokolorowanie i inne rewolucyjne zabiegi technologiczno-estetyczne, a było właśnie na etapie gwałtownego... rozszerzania. Tu zawieśmy na chwilę opowieść, do szerokości jeszcze wrócimy, nie mogę wszakże oprzeć się pokucie wplecenia w ten wstęp opowieści z zakresu historii filmu jako medium. Dawno gawęd historyczno-filmowych nie było, nieprawdaż? Ale, jak to często bywa, wszystko zaczęło się od literatury. Losy powieści „Doktor Żywago” i jej autora, Borysa Pasternaka, są chyba jako tako znane. Przypomnę pokrótce. Przed II wojną światową był Pasternak uznanym literatem. Cieszył się sympatią czytelników i władz Związku Radzieckiego. Aż tu nagle przyszło mu do głowy napisać wielką powieść. Pisał od 1945 do 1956 roku i tak ją charakteryzował: „chcę pokazać historię Rosji ostatnich 45 lat. Zaś fabuła, ciężka, smutna i szczegółowa, jak to jest u Dickensa i Dostojewskiego, wyrazi moje poglądy na sztukę, na Ewangelię, życie człowieka w historii i wiele innych spraw”. Literackie losy lekarza Jurija Żywagi obejmują okres od początku XX wieku, przez rewolucję październikową i wojnę domową aż do lat trzydziestych. Burzliwy czas. I bardzo kruchy lód dla autora chcącego pisać szczerze. „Doktor Żywago” nie ukazał się w Związku Radzieckim, nie było na to szans. Nikita Chruszczow był łaskaw tak zrecenzować książkę: „nawet świnia nie paskudzi tam, gdzie je”, choć na pewno jej nie czytał. Fragment wyszedł w Polsce w czasopiśmie „Opinie”, całość najpierw po włosku, potem po francusku, angielsku, hiszpańsku i rosyjsku, choć oczywiście nie w Związku Radzieckim. Kolejne wydania współfinansowała amerykańska Centralna Agencja Wywiadowcza, czyli CIA, jako element starć zimnowojennych! Powieść była międzynarodowym sukcesem, ale oczywiście w naszej części świata legalnie ukazać się nie mogła. W 1958 roku Pasternak za „Doktora Żywago” otrzymał Nagrodę Nobla, ale szybko się jej zrzekł dla własnego i bliskich bezpieczeństwa. Medal odebrał dopiero jego syn Jewgienij w 1989 roku. Od roku powieść była oficjalnie drukowana w odcinkach w jednej z radzieckich gazet. Egzemplarz włoskiego wydania wpadł w ręce słynnego producenta Carla Pontiego, który szybko dopatrzył się w powieści materiału na film i zainteresował nim słynne amerykańskie studio Metro-Goldwyn-Meyer. Wielka i mała historia, egzotyczne i tajemnicze przestrzenie carskiej Rosji i potem Kraju Rad, wojna i miłość, melodramatyczna opowieść, porywy serca i zrywy rewolucyjne – to nie mogło się nie udać. Machina produkcyjna ruszyła. Tu pozwólcie na telegraficzny skrót historii rozwoju kina. Nie traktujcie tego jako podręcznika, raczej jako pewne drogowskazy i pożywkę dla wyobraźni. Otóż gdy kino się rodziło, było czarno-białe, roztrzęsione, niekoniecznie ostre, króciutkie (poniżej minuty!), nieme, jednoujęciowe, statyczne i tak dalej. To szybko zaczęło się zmieniać. Kolejne wynalazki, czyli postęp technologiczny, wpływał na język kina, na jego walory estetyczne. Po kilkunastu latach filmy zaczęły się wydłużać do rozmiarów znanych nam dzisiaj. Rozmaite eksperymenty z kolorem zaczęły się od razu, ale na dobre paleta barw zagościła na ekranie już po II wojnie światowej. Abstrahując od faktu, że kino tak naprawdę nigdy nie było nieme, bo tym nieudźwiękowionym filmikom zawsze towarzyszyły komentarze słowne lub muzyczne, popisy imitatorów dźwięków czy choćby terkot projektora, to kino zaczęło mówić na przełomie lat 20. i 30. ubiegłego wieku. Długo jeszcze pozostawało monofoniczne. Upraszczając temat, najdłużej kino było wąskie. Mowa o obrazie. Przez dekady dominował format 3:4 – tu mowa oczywiście o proporcjach. Szerokość to wysokość plus jeszcze jedna trzecia wysokości. To, nawiasem mówiąc, odbijało się na architekturze kin. Sale były wąskie i długie. Bodaj ostatnim przykładem takiej sali kinowej jest szczeciński Pionier, najdłużej nieprzerwanie działające kino na świecie, o czym zaświadcza wpis do Księgi Rekordów Guinnessa. Jego sala ma kształt, czy ja wiem, wagonu kolejowego. Cztery do pięciu foteli w rzędzie, za to rzędów ponad dwadzieścia. I nieduży ekran. Nie wiem, czy cokolwiek widać z ostatnich rzędów. Ale czy w ostatnich rzędach siada się dla doznań filmowych? Wróćmy do szerokości. Gdy w latach 50. ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych gwałtownie rozwijała się i upowszechniała telewizja, kina zaczęły tracić widzów. Trzeba było coś wymyślić, by znów wyjście do kina stało się atrakcyjne. Małemu, wąskiemu ekranowi telewizyjnemu przeciwstawiono coraz szerszy i w ogóle większy ekran kinowy. A niejako przy okazji pomajstrowano przy dźwięku. Plan był taki: kino cię, drogi i drogocenny widzu, musi pochłonąć. W wielkim obrazie się rozpłyniesz, a dźwięk będzie cię otaczał! I choćbyś się wściekł, w domu tego nie doświadczysz. (Sprawdziło się – i działa do dziś). Więc film puchł, osiągając proporcje obrazu nawet 1:2,5, czyli był dwa i pół razy szerszy niż wysoki! Przy takich proporcjach, by nie tracić ostrości, ale i dać widzom większy komfort oglądania, ekrany musiały być lekko zakrzywione, co z kolei powodowało, że faktycznie kino zaczęło otaczać odbiorców, wciągać w środek opowieści. W dodatku pojawił się dźwięk przestrzenny. Zamiast jednego głośnika pod lub za ekranem, pojawiło się ich kilka lub kilkanaście dookoła sali kinowej. Zrazu nieśmiało, potem, jak wiemy już z naszego doświadczenia, dźwięk faktycznie zaczął otaczać widzów. To oczywiście też odbiło się na architekturze, a jak – tego już chyba tłumaczyć nie muszę. Nad tym wszystkim pracowali wynalazcy, inżynierowie, technologowie, tworząc szersze taśmy filmowe, inne kamery, projektory, systemy rejestracji i odtwarzania dźwięku, a filmowcy szybko podłapywali nowinki i korzystali z nich bez oporów. Nastał czas wielkich, naprawdę wielkich filmowych fresków. Nawet jeśli ktoś nie widział tych filmów, to pewnie słychał o nich słyszał: „Ben Hur” Williama Wylera z 1959 roku, „Kleopatra” Josepha L. Mankiewicza z 1963 roku, „Upadek Cesarstwa Rzymskiego” Anthonyego Manna z 1964 roku. Ale nie tylko widowiska antyczne się pojawiły, także na przykład musicale jak „West Side Story” Roberta Wise'a z 1961 roku, filmy wojenne jak „Patton” Franklina J. Schaffnera z 1970 roku, biografie jak „Lawrence z Arabii” Davida Leana z 1962 roku itd. Powstawały głównie w Stanach Zjednoczonych, ale także – a jakże! – w Związku Radzieckim. Tylko kto jeszcze pamięta o „Wojnie i pokoju” Siergieja Bondarczuka z 1967 roku? Te dzieła miały po prostu oszołomić rozmachem; te dzieła są nie tylko szerokie, ale i długie – najczęściej trwają około trzech godzin, a bywa, że pięć. A dzieło Bondarczuka trwa ponad osiem. I w ten właśnie nurt wpisuje się nasz „Doktor Żywago”. Monstrualna produkcja, międzynarodowa obsada, takiż sztab, proporcje obrazu 1:2,35, blisko dwieście minut projekcji. Jedenaście milionów dolarów budżetu i ósme miejsce na liście kasowych sukcesów wszech czasów (po uwzględnieniu inflacji, oczywiście). To się nazywa hit! W rolach głównych: Egipcjanin Omar Shariff, Brytyjczycy Julie Christie i Alec Guinness, Amerykanie Geraldine Chaplin i Rod Steiger, Niemcy Klaus Kinsky i Gerard Tichy. W sztabie: producent Włoch Carlo Ponti, scenariusz Brytyjczyk Robert Bolt według powieści Rosjanina Borysa Pasternaka, reżyseria Brytyjczyk David Lean, zdjęcia Brytyjczycy Nicolas Roeg i Freddie Young, muzyka Francuz Maurice Jarre itd. Tak to się kiedyś pracował na wielki sukces. Dla kronikarskiego porządku dodajmy, że film poza innymi nagrodami zdobył pięć statuetek Amerykańskiej Akademii Filmowej: za scenariusz, zdjęcia, scenografię, kostiumy i muzykę. Był też nominowany za: film, reżyserię, drugoplanową rolę męską, montaż i dźwięk. Oczywiście film nie mógł być kręcony w Moskwie i w ogóle w Związku Radzieckim. Większość scen (w tym zimowe!) powstało w Hiszpanii, część w Finlandii i Kanadzie. Śnieg bywa podrabiany, choć skrzypi jak prawdziwy. Moskwa powstała pod Madrytem. Nie pierwszy raz się okazuje, że kino to sztuka oszustwa. Jakże pięknego oszustwa! Można by tu snuć opowieści analityczne, interpretacyjne, ale, jak mi się wydaje, zupełnie nie o to chodzi w tego typu dziełach. Jak już wspomniałem, ono ma przykuć do fotela i ekranu, wciągnąć, a wręcz porwać w historię, wzruszyć, przestraszyć i znów wzruszyć, spowodować oderwanie widza od zgrzebnej rzeczywistości na te przynajmniej trzy godziny. Tak to miało i ma działać. Czy działa? Dodajmy jeszcze tylko, że w ojczyźnie Borysa Pasternaka – już Rosji! – film pokazano po raz pierwszy w 1994 roku, a w 2006 roku powstała jak dotąd jedyna rosyjska ekranizacja powieści – serial telewizyjny z Olegiem Mieńszykowem i Czułpan Chamatową w rolach głównych. Wielkich fresków już się raczej nie kręci, ale osiągnięcia technologiczne sprzed ponad pół wieku wciąż działają. Dzisiaj to filmy o proporcjach obrazu 3:4 są czymś wyjątkowym i od razu zwracają na siebie uwagę jak „Ida” i „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego czy „Syn Szawła” László Nemesa. O dźwięku mono już dawno zapomnieliśmy. Po latach to telewizja zaczęła gonić kino. I niewykluczone, że przegania, jeśli wziąć pod uwagę jakość, wielość i popularność znakomitych seriali. Ja jednak wierzę, że nic nie zastąpi emocji zbiorowego oglądania filmu na wielkim ekranie w ciemnej sali kinowej. Zaprawdę nic. Nastały długie zimowe wieczory, w dodatku przed nami sezon świąteczny. Tego nam wszystkim trzeba – wielkich (w różnym tego słowa rozumieniu) dzieł filmowych. Choćby w domowym zaciszu. Nadmienię, że można bez większej straty oglądać ten film na raty. (Rym zupełnie przypadkowy). Audiodeskrypcja: Szymon Cempura, Konsultacje: Mariusz Kowalski czyta: Szymon Cempura Zapraszam Państwa na spotkanie z „Doktorem Żywago” i pozdrawiam serdecznie, Maciej Gil Proponowane zagadnienia do dyskusji: - jeśli ktoś przypadkiem czytał powieść – refleksje porównawcze mile widziane; - literackie i filmowe portrety ludzi uwikłanych w historię; - powikłane dzieje dzieł literackich i filmowych, o ich autorach nie wspominając; - najbardziej chwytające za serce opowieści melodramatyczne; - z innej beczki: moje pierwsze wspomnienia związane z kinem... - z innej beczki: o przewadze kina nad telewizją (lub odwrotnie)...
|